04.04.2024
„Nie podążaj tam, gdzie wiedzie ścieżka.
Zamiast tego pójdź tam, gdzie jej nie ma i wytycz szlak.”
Ralph Waldo Emerson
Noc z poniedziałku na wtorek 6 lutego 2024.
Samolot z Dubaju do Pekinu rusza 3.40 czasu lokalnego. Lot trwa 6 godzin i 15 minut. Siedzę znów na końcu, tym razem po lewej stronie, obok mnie pan Chińczyk, który szybko usypia. Po starcie dostajemy pizzę margheritę z napojem. Włączam film, który oglądam w odcinkach, bo co chwilę przysypiam😉 Zmęczenie silniejsze. Wiem z mapy, że jeszcze trochę do przelotu nad Himalajami. I do wschodu słońca.
Po dwóch godzinach sama się budzę, odsłaniam okno i moim oczom ukazują się szczyty Himalajów, ośnieżone, zlodowacone, jeszcze w błękitnej aurze świtu. Włączam aparat w ruch! Widzę, że inni też oglądają, ktoś robi zdjęcia. Z reakcji załogi poznaję, że zachęcają. Nie zawsze widać, nawet, gdy latają codziennie😊
Wysokie, monumentalne. Tylko z samolotu możliwe takie stoki, szczyty, urwiska, żleby. Za chwilę pojawiają się pierwsze promienie słońca…szczyty różowieją. Jestem zachwycona! Takie szczęście! I na zmianę: aparat, telefon – zdjęcia i krótkie filmiki. Cały wachlarz.
Słońca coraz więcej, błękitne niebo. Góry przechodzą w łagodniejsze stoki, po czym zaczyna się pustynia Gobi. Tu już widoczność gorsza ale widać ślady, struktury. Piach, suchy piach…też nie sądzę, bym miała okazję ją oglądać w innych okolicznościach…
Towarzystwo w samolocie rozbudzone. Zbliża się pora śniadania.
Blisko Pekinu, 20 minut od celu, dostrzegam Wielki Mur Chiński! Niezwykła to okoliczność, bo mogłoby nie być dobrej widoczności.
Lądujemy o czasie, godz. 14.32 (7.32 rano w Polsce). Z takimi widokami na koncie to niezwykłe doświadczenie dla mnie! Trochę czuję zmęczenie…w końcu w podróży, od wyjścia z domu, ponad dobę.
Jestem z siebie dumna, że podróż minęła mi sprawnie, bez psychicznego zmęczenia i niepotrzebnego stresu😊Nastawienie ma znaczenie😊
Zmierzam do wyjścia, zgodnie z instrukcjami, które wydają co chwilę ludzie z obsługi. Czeka mnie złożenie odcisków palców, to pierwszy punkt programu całkowitego kontrolowania przez system. Ale…okazuje się, że maszyny nie działają i pan mnie puszcza dalej😊
Idę do kontroli paszportowej. Znów mam szczęście i po 10 minutach jestem załatwiona pozytywnie😊 To teraz po bagaż. Pusto jakoś na tych korytarzach. Okazuje się, że po bagaż trzeba jechać do innego budynku, pociągiem. No to w drogę. Kilka minut i jest kolejna hala, znajduję mój lot i walizka już na taśmie. Moja jakaś mniejsza od innych😉
No to do wyjścia! Bo Tomek czeka mnie tam! Nareszcie!
Wyściskani, idziemy do automatu po bilet na pociąg.
Tomek ma w swoim chińskim telefonie aplikacje, bez których tutaj trudno żyć. Płatności, WeChat z kontaktami, mapami, rezerwacjami biletów. Inaczej nie da się tu funkcjonować.
Mamy więc bilet i idziemy na peron. Lokalnym pociągiem jedziemy ok 40 minut do metra, przesiadamy się i po kilku przystankach wysiadamy w samym centrum, gdzie mamy hotel.
Obok duży deptak, na który wieczorem idziemy. Ale najpierw kolacja.
Cofamy się o kilka kroków, bo mijaliśmy fajną knajpkę z grillem. Wszędzie lampiony, miasto udekorowane na Chiński Nowy Rok. Jesteśmy w dzielnicy monumentalnych, eleganckich hoteli, poprzeplatanych starymi, zabytkowymi domkami, typowymi dla hutongu.
Hutong, jak głosi Wikipedia, to tradycyjny chiński zespół szczelnie połączonych ze sobą parterowych budynków. Budowane były na planie prostokąta, z wąskimi uliczkami, do których przylegają bramy wejściowe do siheyuan, czyli małych, wspólnych dziedzińców, wokół których ulokowane są parterowe zabudowania z nieotynkowanej cegły.
A pierwsze, co dostrzegam, gdy tylko jestem w Chinach, to te ich motorki z kołdrami. Oni wszyscy mają na sobie kołdry, kolorowe, pikowane, ze specjalnymi rękawami, by im było ciepło. To nakrycie specjalnie na takie podróże. Niezwykłe. I jeszcze teraz znów czapki, za duże, z uszami. Noszą je dzieci i dorośli.
Mijamy wystawy sklepów, potężne truskawki i mandarynki, sporo alkoholi w eleganckich opakowaniach. Są też małe galeryjki z rzeźbami z jadeitu.
Siadamy w knajpce. Kupiliśmy czerwone chińskie wino na tę okazję. Można do restauracji wnosić ze sobą alkohol i jedzenie! Siadamy i wybieramy różności na naszego grilla. Grzybki długie, białe, zawinięte w plaster wołowiny, które kładzie się na rozgrzaną taflę stołowego grilla. Do tego grubsze plastry wołowiny. Osobno sałatka i kulki ryżowe, doprawione, z warzywami i glonami. Niebo w gębie! Jeszcze zupa na zimno, z jajkiem, ananasem, jabłkiem, kawałkiem wołowiny i makaronem. Słodko-wytrawna.
Wszystko boskie. W miarę jedzenia pałeczkami (nie miałam z tym kłopotu, ćwiczyłam w domu;)), czuję, jak zmęczenie na mnie naciera. Gdy wracamy do hotelu, już jestem nieprzytomna.
Padamy po 20.00 czasu lokalnego…a to dopiero początek chińskich wrażeń😊

















Komentarze(0):